Bogdan Wenta: Nie jestem fajnym ojcem

Pisz o czym chcesz

Moderator: Moderatorzy

Awatar użytkownika
mati
Kadet
Posty: 1704
Rejestracja: 07 czerwca 2004, 17:22
Lokalizacja: Ostrów Wielkopolski
Kontaktowanie:

Bogdan Wenta: Nie jestem fajnym ojcem

Postautor: mati » 04 marca 2009, 23:31

- Jeśli chcesz pracować z ludźmi, zwłaszcza w grach zespołowych, nie możesz ich ciągnąć czy pchać. Oni mają za tobą podążać - mówi trener brązowych medalistów mistrzostw świata.

Przemysław Iwańczyk: Żona mówi, że nie umie pan przegrywać, choćby w scrabble.

Bogdan Wenta: Nie umiem przegrywać, bo taki mam charakter. Charakter sportowca. Dla mnie porażką jest nie tylko przegrany mecz. Kiedy przygotowuję zespół, a on nie gra tak, jak bym chciał, też mam poczucie porażki. Szukam przyczyn, ale zawsze zaczynam od siebie, a później rozbieram wszystko na czynniki pierwsze. Gryzę się wtedy w język, żeby nie powiedzieć czegoś, czego żałowałbym za dziesięć minut.

Miałem z chłopakami wiele trudnych rozmów. Mógłbym być czasem na nich bardzo wściekły, ale rano trzeba wstać i znów pracować. Nie ma ludzi doskonałych, a ja trzymam się swojej filozofii, że jeśli chcesz pracować z ludźmi, zwłaszcza w grach zespołowych, nie możesz ich ciągnąć czy pchać. Oni mają za tobą podążać.


Niech pan powie szczerze - lubicie się?

- Jestem z nich dumny, bez nich nie byłoby mnie. To oni są bohaterami, wychodząc na boisko. Stosuję wobec nich różne metody - cukru, bicza, pałki bejsbolowej. Jeden wymaga twardego słowa do mobilizacji, inny zamknie się i odbierze to jako krytykę.

Zresztą nie, nie będę o tym opowiadał. Denerwuje mnie, kiedy ktoś spoza naszej grupy próbuje wejść do środka. Nawet na treningu. Mamy swój świat, swój klimat, swój język. Np. powiem zawodnikowi: fuck, k..., chuj - ktoś nie będzie wiedział, o co chodzi, i zinterpretuje to po swojemu. Jako konflikt, kryzys w drużynie.


Trzyma pan ich ostro w ryzach?

- Nie, bo przeczyłoby to mojej filozofii. Jesteśmy po imieniu, choć niektórym jeszcze trudno tak się do mnie zwracać. Ta zasada wcale nie pokazuje, że jestem słaby. Jest odwrotnie. Umiemy się pokłócić. Lecą bluzgi. Ale zaraz umiemy normalnie ze sobą żyć. Młodzi, którzy wchodzą do kadry, dopiero się tego uczą.

Zamykam zespół, to jest nasza największa siła. Robimy wspólnie różne rzeczy i nie chcę, by wszyscy o tym wiedzieli. W Polsce niestety wszystko zależy od interpretacji. Interpretacji butelki wina na naszym stole przy posiłku, papierosa w ustach zawodnika czy wyjścia na miasto. Wie pan, jak było ostatnio? Chłopaki dostali wolne, kilku pojechało do domu, reszta została, więc powiedziałem, żeby poszli się gdzieś zabawić. O drugiej w nocy dzwoni masażysta i mówi dziwnym głosem: "Chodź, zobacz, co się stało". Przez głowę zaczęły przebiegać mi różne myśli, przypadki Majdana i Świerczewskiego w Mielnie i tym podobne.

Wchodzę na piętro, a oni siedzą na korytarzu, włączyli muzykę, zapalili świeczki, na stole dwie, trzy butelki piwa. Nudno im było w mieście i wrócili, żeby pobyć razem.

Ta moja droga nie jest więc chyba taka zła. Zresztą u mnie zasady są proste. W zespole mam chłopaków, którzy mają kontrolować się wzajemnie. Jeśli ktoś łamie reguły, reagujemy wszyscy. Jeśli nie pomaga, takich ludzi trzeba usunąć.

Wzajemny szacunek jest podstawą. Na igrzyskach po meczu z Brazylią, w którym nam wybitnie nie szło, któryś z chłopaków napisał na tablicy w szatni wielkimi literami "SZACUNEK". To jest moje motto, takim jestem człowiekiem.


Dlaczego Grzegorz Tkaczyk, największa gwiazda poprzednich mistrzostw świata, zrezygnował z gry w kadrze? Pokłóciliście się?

- Przed rezygnacją Grzesiek rozmawiał ze mną i z całym zespołem, bo takie są u nas zwyczaje. Podał argumenty i nawet jeśli się z nimi nie zgadzam, nie mogę go zmuszać. Szczegółów nie zdradzę, bo to nasza tajemnica i nie chcę, by cokolwiek wychodziło poza grupę. Próbowano nam wcisnąć wszystko - to, że się pokłóciliśmy, też. Ale to nie tak, zresztą jak mógłbym się dąsać na zawodnika, którego sam zaproponowałem na kapitana reprezentacji. Jak mógłbym zrezygnować z tak klasowego gracza. Szukanie dziury w całym. Wie pan teraz, dlaczego nie chcę nikogo dopuścić do naszej grupy. Wokół Karola Bieleckiego też było wiele szumu, próbowano wykreować konflikt między nami. Dlatego powtórzę: nigdy nie pozwolę, by ktoś kręcił się obok nas zbyt blisko.

Kilka dni temu rozmawiałem z Grześkiem, zadeklarował powrót.

Jak narodził się trener dwukrotnych medalistów mistrzostw świata - trener, który nie umie przegrywać?

- Kiedy po wielu latach gry zorganizowano mi w końcu pożegnalne spotkanie, w oku zakręciła się łezka, a w głowie pojawiło pytanie: co dalej? Niebezzasadne, bo najpierw skończyłem technikum budowy okrętów, a później studiowałem na gdańskiej AWF. I to właśnie moja żona, która mówi, że nie umiem przegrywać, podrzuciła pomysł, bym został trenerem. Już wcześniej bawiłem się w szkolenie dzieci, swoje dorzucili też reprezentanci Polski, którzy pytali, czy bym ich nie poprowadził.

Kolejną osobą, która miała wpływ na moją decyzję, był Daniel Waszkiewicz, drugi trener reprezentacji. To ja go namawiałem, by przejął kadrę, a nie on mnie. Spotykaliśmy się po sezonie, czy to u mnie w domu, czy u niego, i ciągle o tym gadaliśmy.


Jak ten niespotykanie spokojny Waszkiewicz z panem wytrzymuje?


- Rozumieliśmy się i rozumiemy doskonale, bo jesteśmy zupełnymi przeciwieństwami. Jako zawodnicy, trenerzy i ludzie. Nie widzimy się codziennie na kawie, ale umiemy ze sobą dobrze żyć. Między nami tworzy się fantastyczna chemia, ale gdy gramy przeciwko sobie - bo on prowadzi AZS AWF Gdańsk - niczego sobie nie podarujemy.

Mówią o nim, że jest flegmatykiem, ale nikt nie wie, co kryje się w jego wnętrzu. Różnimy się i docieramy do drużyny w inny sposób. Ja gadam jak nakręcony, gdy on się odezwie, zapada wielka cisza. Jesteśmy partnerami i tylko tak wygląda, że ja to numer jeden. Wokół mnie jest dużo szumu, ale to dzięki zawodnikom, przypadkom losowym, sytuacjom niemożliwym, które zakończyły się korzystnie dla nas.


Czyli przechodzimy do mistrzostw świata, decydującego o awansie do półfinału meczu z Norwegią i pana sławetnych słów, że 14 sekund to dużo czasu.

- Jeszcze nie. Teraz chcę powiedzieć o tym, że wszyscy widzą tylko dwa nasze medale na mistrzostwach świata, a my od czterech lat robimy systematycznie kroki do przodu. Bo dla kibiców i dziennikarzy liczą się miejsca: jeden, dwa, trzy. A i to trzecie nie wszystkich zadowala. Justyna Kowalczyk biegnie po brąz, a niektórzy kręcą na to nosem. Bo za nisko była.

Możemy już o tych 14 sekundach? Kto opracował taktykę, jak odebrać piłkę i rzucić zwycięskiego gola?

- Wróćmy do tego, co było wcześniej. Przegrywaliśmy dwiema bramkami i po dwóch błędach norweskiego środkowego wyrównaliśmy. A i to nie był kluczowy moment meczu, tylko 57. minuta. Dwa gole straty, wychodzimy z kontrą, sędziowie przerywają akcję. Patrzę na ławkę, Tomek Tłuczyński ma łzy w oczach i przykrywając głowę ręcznikiem, zaczyna rozpaczać, że mecz nie wyszedł. Nie wytrzymałem, rzuciłem mu parę naprawdę brutalnych słów.

To oglądał pan mecz czy patrzył na ławkę?

- Mecz, ale jak zobaczyłem, że nakłada ten ręcznik, to nie wytrzymałem. Przecież jego rezygnacja mogła udzielić się chłopakom.

To wydarzenie, moja reprymenda była początkiem ciągu pewnej historii. Jak w układance. Później były słowa Daniela Waszkiewicza do drużyny, słowa naszego bramkarza Sławka Szmala. Kibic tego nie zauważy, ale kiedy Mariusz Jurasik, a później Rafał Gliński rzucał wyrównującą bramkę, rozmawialiśmy ze Sławkiem, że jak będzie końcówka, to odpuszczamy prawe skrzydło, a on go broni. To był splot niesamowitych wydarzeń. Układaliśmy scenariusz, nie wiedząc, co będzie za chwilę.

Proszę zwrócić uwagę, że my już nie mieliśmy czasu, to trener Norwegów wziął go po wyrównującym golu. Gdyby zrobił to wcześniej, pewnie wybiłby nas z rytmu i nie dalibyśmy rady.

No i te 14 sekund. Od wielu lat współpracuję z pewnym człowiekiem z zagranicy, który uczy mnie okazywać spokój nawet w tak kryzysowych momentach. To niebywale trudne. Czasem nie muszą to być słowa, wystarczy gest.

Wie pan, o czym wtedy myślałem? Że nawet jeśli Norwegowie rzucą nam bramkę, to i tak będziemy mieć szansę na remis, mimo że zostanie mniej niż 10 sekund. Bo remis, choć nie dawał nam awansu do strefy medalowej, umożliwiał zajęcie wyższego miejsca na mistrzostwach. W cyrku zwanym piłką ręczną trzeba walczyć zawsze i wszędzie. System eliminacji do imprez mistrzowskich jest tak trudny do przejścia, że liczy się każdy gol. Brąz na mistrzostwach świata daje nam jedynie słabszych rywali w kolejnych eliminacjach, ale poza tym startujemy od zera, bo tylko mistrz dostaje fory.


Gdyby Artur Siódmiak w ostatnich sekundach nie trafił do pustej bramki Norwegów z własnej połowy boiska, pan urwałby mu jaja. Tak pan powiedział.

- No, chyba rzeczywiście urwalibyśmy mu jaja, bo przed norweską bramką miał i Mariusza Jurasika, i Damiana Wleklaka, a jednak zdecydował się na rzut. Cieszę się, że na niego trafiło, że on był w blasku fleszy, bo to chyba najczęściej opierdzielany przeze mnie zawodnik.

Nazajutrz na treningu, kiedy emocje już opadły, zainscenizowaliśmy tę sytuację. Za pierwszym razem nie trafił, rzucił jakiegoś farfocla. Dopiero za drugim mu się udało.

Wie pan, jak ważna jest koncentracja i to, żeby się nie poddawać? Kiedy rzuciliśmy zwycięskiego gola, wcale nie myślałem, żeby się cieszyć. Tylko krzyczałem chłopakom, by cofnęli się do obrony. Bo przecież Norweg w stroju bramkarza mógł rozpocząć grę i mieli szansę nas jeszcze pokarać. Ale on upadł na podłogę i rozpaczał, mimo że miał do końca meczu siedem sekund. Siedem sekund! Ile to czasu!

Trafiliśmy z gówna do raju, choć to Norwegia była lepsza, kontrolowała grę niemal przez cały mecz. Nam się tylko udało, pomógł nam przeciwnik i los. Tak nie będzie zawsze, naprawdę noszę w sobie wiele pokory. Dostałem wiele razy po dupie, więc siedząc na konferencji po meczu, nie cieszyłem się, tylko wczuwałem się w rolę trenera Norwegów. Wiedziałem, co on czuje. To tyle tej historii.


To był najważniejszy moment w trenerskiej karierze?

- Zaraz po tym meczu tak, ale kilka dni temu moje Vive grało mecz z Wisłą Płock i mimo że mecz nam się nie układał, jakoś z tego wyszliśmy - i to był najważniejszy moment w mojej karierze. Na igrzyskach w Pekinie wydawało mi się, że przegrane spotkanie z Islandią było tą chwilą.

Inaczej. Interesuję się postacią Pete'a Samprasa. W tenisie wygrał niemal wszystko. Jego też pytali o najważniejsze momenty w karierze. Odpowiadał, że nie gra o zwycięstwa w turnieju, meczu, secie, czy nawet gemie. Że gra o każdą następną piłkę, która jest dla niego najważniejsza.
Najbardziej budują mnie porażki. Pozwalają mnie i chłopakom coś w sobie odkryć. Siadamy na korytarzu, słuchamy muzyki, ktoś zapali papierosa, gadamy o wszystkim, o dupach - za przeproszeniem - też. Ale gdzieś w głowie na pierwszym miejscu jest kolejny mecz, w którym trzeba poprawić to, co zawaliliśmy.

Jestem trenerem nie tylko w trakcie meczu, nie tylko na treningach. Najwięcej czasu poświęcam na pracę przed zajęciami, a jeszcze więcej po nich, kiedy zastanawiam się, co zrobiłem źle, dlaczego nie wyszło. Na takich imprezach jak mistrzostwa świata nie śpię do piątej, szóstej nad ranem.

Kibice stawiają pana w jednym szeregu z Leo Beenhakkerem i Raulem Lozano. Tak jak o nich mówią o panu "trener z innego świata".

- Wie pan, co mnie od nich różni? Gdziekolwiek byłem, uczyłem się języka, który obowiązywał w kraju. Nie krytykuję ich, to mój punkt widzenia. Jak przekażę drużynie informację w kluczowym momencie meczu, jeśli nie będę znał ich języka? Jak przekażę im swoje emocje i motywację?

Jakie to ujmujące, kiedy obcy trener mówi w naszym języku. Łamie, kaleczy, ale chociaż się stara. Poza tym ja zawsze chciałem wiedzieć, co o mnie mówią i piszą.

Ogląda pan ligę angielską? Tam wszyscy mówią po angielsku, obojętnie skąd przyjadą. Powtarzam swoim chłopakom: jedziesz na Zachód, wykorzystaj tę szansę. Naucz się języka, kiedyś ci się przyda.


Piłka ręczna przypomina mi świat rugby. Bez wielkich pieniędzy, gwiazdorstwa, ale z zasadami.

- Trafił pan w sedno. Jednym z moich najlepszych przyjaciół jest rugbista Marek Płonka, były reprezentant Polski, obecnie trener Lechii Gdańsk. Kiedy grałem w Wybrzeżu, wybrałem się na mecz rugby. Lało jak z cebra, pod parasolem stał Daniel Waszkiewicz. Pytam go: co tu robisz? A on - że od dawna chodzi na rugby. Tak się zaczęło. My chodziliśmy na mecze rugbistów, oni na piłkę ręczną.

Rugby to - jak w piłce ręcznej - serce zostawione na boisku. Chłopaki dorabiają, stojąc po nocach na bramkach w lokalach, ale rano wychodzą na mecz.

Rugby to filozofia. Leją się po pyskach, ale sędzia gwiżdże koniec, przegrani robią szpaler i gratulują rywalom. A później siadają razem przy piwie i grillu. Na początku zdębiałem. Mówię do Marka: popieprzyło cię, oni sprali ci mordę, a ty z nimi rozmawiasz i pijesz piwo? A on odpowiada: "Do następnego meczu, to, co było na boisku, to już historia".

W pracy często odwołuję się do rugby. My też dajemy z siebie wszystko, to tak samo kontaktowy sport.


Ale w pana domu nie obowiązują chyba zasady z piłki ręcznej?

- Tak jak w sporcie świętością dla mnie jest szatnia, tak poza pracą tą świętością jest rodzina. W obu przypadkach zdecydowanie wyznaczam granicę, której nikomu nie pozwolę przekroczyć. Nie jestem paranoikiem, ale chronię żonę, syna, bo oni nie mają łatwego życia. Kiedy w Niemczech zdobywałem mistrzostwo, było cacy. Później klub popadł w tarapaty finansowe, działo się coraz gorzej, a moje dziecko musiało w szkole prać się po mordach, bo zaczęli wyzywać go od Polaczków.

Kilka dni temu zabrałem syna na narty. Nawet na stoku nie mieliśmy dla siebie czasu, bo wiele osób miało do mnie mnóstwo pytań. To oczywiście jest bardzo miłe, ale w takich chwilach chciałbym być normalnym facetem, normalnym ojcem. "Fajnego masz tatę" - mówili mu ludzie. Nie chciałem odpowiadać za niego, ale co w tym fajnego? Inny ojciec ma czas pogadać, pograć z synem w karty, iść na spacer. A ja nie wiem nawet, czy dostał piątkę w szkole, czy opierdzieliła go pani od polskiego. Nie miałem dla niego czasu, nawet kiedy przyjechał do mnie z żoną na mistrzostwa świata, chcąc mi zrobić niespodziankę. Oni coś do mnie mówią, a ja myślami jestem gdzie indziej. Odpowiadam im jak maszyna, a w głowie mam Bieleckiego i jego bolące kolano, naciągniętą łydkę Żółtaka i kogo zgłoszą Duńczycy w meczu o medal.

Polska to kraj dziwnych ludzi. Prywatnie muszę uważać na każdym kroku. Siądziemy przy stole, wypijemy lampkę wina - powiedzą, że alkoholik. Byłem na Zachodzie, trochę widziałem, więc zawsze staram się wspomagać swoim doświadczeniem innych. Znajomy jechał grać do klubu, który dobrze znam. Mówię mu: nie bierz tego mieszkania, weź inne, wybierz ten samochód służbowy, a nie inny. Pij tę wodę, bo jest lepsza. On pyta: "Po co ty to wszystko robisz?". Odpowiedziałem, że nie chcę, by popełniał błędy, które ja popełniłem. On na to: "Myślałem, że chcesz mnie wykorzystać".

To wszystko jednak i tak wychodzi na plus. Stoję w słońcu, rzadko w cieniu. Kiedyś to się skończy. Może stanę na przystanku, czekając na autobus, nikt mnie nie rozpozna, a ja będę się zastanawiał, czy mam gdzie iść do pracy, czy nie. Już to przeżyłem, kiedy dwa razy w karierze zrywałem ścięgno Achillesa. Skończyli się przyjaciele, nikt nie dzwonił.


Po co pan przyszedł na polski ugór?

- Barcelona, Niemcy, gdzie pracowałem, nadały mi znak zawodowca. Strasznie mnie to wzięło. Podczas turnieju kwalifikacyjnego do igrzysk olimpijskich stanąłem jednak przed wielkim dylematem. W hotelu czekał na mnie kontrakt z klubu z Pampeluny. Wystarczyło podpisać. Ale myślę sobie: minęło 20 lat, syn dorasta, mówi po polsku, ale tylko w domu, bo nigdy nie uczył się w polskiej szkole. On w ogóle nie zna Polski, bo co innego przyjechać do babci czy cioci na wakacje, a co innego tu mieszkać. Ze mną to samo. Czy dalej opierdzielać Niemców po niemiecku, a oni i tak będą cię mieli za obcego?

Zrobiliśmy z żoną rachunek - za i przeciw. Mogłem iść na łatwiznę i wyjechać do Pampeluny. Ale mówię: nie. Czemu mam dołączyć do tych, którzy hołdują wszystkiemu, co nie nasze.

Wybrałem Vive Kielce. Reprezentacja jest najważniejsza, ale za nią stoją kluby. Jeśli chcemy mieć dobrą kadrę, trzeba dbać o ciasto, jakim jest 12 zespołów w ekstraklasie. Proszę mi wierzyć, nie jesteśmy w tyle za Zachodem. Mistrz Niemiec gra w gorszej hali niż Vive.


Ale Niemcy żyją piłką ręczną na co dzień. Polacy - raz na dwa lata, kiedy gracie w mistrzostwach świata. Daję głowę, że za dwa miesiące o pana drużynie znów będzie cicho.


- Zgadzam się, już ten szum cichnie. Dlatego nie chcę być maskotką, nie chcę, byśmy byli jak ciuch - dziś modny, jutro nie.

Czasem mówią, że mi odgrzało, że stałem się ważny, że odrzucam zaproszenia. A ja nie pojadę np. do Nowego Sącza na jakieś spotkanie, bo mam swoje obowiązki. Mamy dwa medale mistrzostw świata, ale rano trzeba wstać i myśleć, co dalej z naszą dyscypliną.

Nie żałuję, że wróciłem. Po jednym z ostatnich meczów w Płocku podchodzi do mnie kobieta z mężem i opowiada, że nasze mecze na mistrzostwach świata dodały jej sił w walce z nowotworem. Zdębiałem. Mówię do niej: tymi słowami mi pani pomaga. Zrozumiałem sens tego, co robię już tyle lat. Natychmiast zapomniałem o przegranym meczu w Płocku, interesowała mnie walka z nowotworem tej kobiety. To są mecze życia...


http://www.sport.pl/sport/1,65025,63334 ... &startsz=x

Awatar użytkownika
mati
Kadet
Posty: 1704
Rejestracja: 07 czerwca 2004, 17:22
Lokalizacja: Ostrów Wielkopolski
Kontaktowanie:

Postautor: mati » 04 marca 2009, 23:33

Rewelacyjny wywiad z Bogdanem Wentą. Polecam.
Gość dla mnie udowadnia swoją nietuzinkowość.
Mamy wybitnych ludzi w tym naszym dziwnym kraju.
Cieszy to.

desix
Amator
Posty: 157
Rejestracja: 29 grudnia 2006, 16:20
Lokalizacja: Gorzów Wlkp
Kontaktowanie:

Postautor: desix » 04 marca 2009, 23:55

Super wywiad :!: Dzięki Mati, że wkleiłeś go tutaj
Nawet jeśli wszyscy już w ciebie zwątpili, pokaż że się mylili

qBK
Młodzik
Posty: 865
Rejestracja: 13 kwietnia 2005, 12:07
Lokalizacja: Bg/Wro
Kontaktowanie:

Postautor: qBK » 05 marca 2009, 15:56

mati pisze:Rewelacyjny wywiad z Bogdanem Wentą. Polecam.
Gość dla mnie udowadnia swoją nietuzinkowość.
Mamy wybitnych ludzi w tym naszym dziwnym kraju.
Cieszy to.


Nic dodać nic ująć. Znakomity wywiad (1 na 1000 taki się zdarza), a Wenta - świetny facet. Dzięki za wklejenie.

Cassino

Re: Bogdan Wenta: Nie jestem fajnym ojcem

Postautor: Cassino » 22 sierpnia 2015, 13:27

Jeden z.najlepszych wywiadów jakie czytałam.Bogdan Wenta zasługuje na szacunek za to czego dokonał dla polskiej piłki ręcznej! Szkoda że teraz bawi się w politykę:| Mam nadzieję że bedzie mi dane oglądać go jako trenera.

daniela6
Nowy na forum
Posty: 2
Rejestracja: 30 maja 2017, 06:45

Re: Bogdan Wenta: Nie jestem fajnym ojcem

Postautor: daniela6 » 31 maja 2017, 06:30

Padło pare dobrych słów i madrosci w tym wywiadzie. Brawo
Sklep z odzieżą i akcesoriami do sportów walki: ozuye.pl


Wróć do „Hyde Park”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 17 gości