Artur Golański: Najważniejszy jest dla mnie najbliższy trening
Blisko miesiąc temu, po nieoczekiwanym rozstaniu władz klubu z Jose Hernandezem, jego dotychczasowy asystent, Artur Golański, przejął zespół koszykarek Wisły Can-Pack Kraków. Nasz serwis poprosił nowego szkoleniowca teamu spod Wawelu o wyrażenie opinii zarówno na temat bieżących wydarzeń dotyczących drużyny, jak również przypomnienie kibicom o swojej karierze koszykarskiej. Prezentujemy zapis wywiadu, jakiego udzielił nam Artur Golański po wtorkowym treningu wiślaczek.
Jak zareagował Pan 23 lutego 2013 roku na informację o powierzeniu funkcji pierwszego trenera drużyny koszykarek Wisły Can-Pack?
Było to dla mnie duże zaskoczenie, ponieważ przed najważniejszym meczem, decydującym o awansie do Final Eight Euroligi, został zwolniony trener.
Jakie, Pana zdaniem, są przyczyny słabszej od oczekiwań postawy zespołu w tym sezonie?
Uważam, że zespół został dobrze zbudowany, tylko mieliśmy dużo pecha. Wiodącymi zawodniczkami miały być Tina Charles i Katie Douglas, lecz niestety ta druga odniosła kontuzję i ta koncepcja się rozsypała. Musieliśmy zastąpić Katie inną koszykarką. Mieliśmy trochę kontuzji i ten sezon idzie nam cały czas pod górkę.
Czy dużo zmienił Pan w taktyce po Jose Hernandezie?
Generalnie założenia są bardzo podobne. Nie da się zmienić wszystkiego w ciągu 3-4 tygodni – byłoby to niemal samobójstwem. Dużo rozmawiałem z dziewczynami – każdą z osobna i całą drużyną wspólnie. Doszliśmy do wniosku, że nie tyle będziemy kontynuować to, co było wcześniej, ale zmienimy te elementy, które im przeszkadzały w ten sposób, aby jakoś wszystko uprościć – zarówno jeśli chodzi o obronę, jak i atak. Jest ciężko, ale musimy znaleźć jakiś złoty środek.
Czy decydujące spotkanie z Bourges było do wygrania?
Zespół zagrał optymalnie, mecz był jak najbardziej do wygrania. Nie powiedziałem – jak napisał jeden z dziennikarzy – że zawodniczki były zmęczone. Miałem na myśli to, że w czwartej kwarcie nasze rywalki grały co najmniej 20-sekundowe akcje, po których zbierały piłki na naszej tablicy i Celine Dumerc ponownie długo rozgrywała. Takie sytuacje odbierają dużo sił zespołowi broniącemu, który musi przez co najmniej 40-45 sek. być skupiony na defensywie. To sprawiło, że nie ustaliśmy kilku ostatnich minut. Właśnie ta kwestia i zbiórki w ataku Bourges zdecydowały o naszej porażce.
Czy CCC zagrało tak świetnie pierwszą kwartę meczu finałowego Pucharu Polski, czy też Wisła tak źle?
Uważam, że to my zagraliśmy fatalnie. Jak pokazało kolejne 30 minut, nie jesteśmy tak słabi, jak miałaby na to wskazywać pierwsza kwarta, a Polkowice nie są tak mocne, jak to wówczas pokazały. Celne rzuty rywalek za 3 pkt na początku meczu wynikały z naszej dekoncentracji w obronie.
A jak oceni Pan ostatni mecz w Gorzowie Wielkopolskim? Po pierwszej połowie wydawało się, że wiślaczki wygrają bardzo pewnie, a tymczasem AZS PWSZ odrobił straty i zwycięstwo do końca było zagrożone...
To jest bolączka ostatnich 2-3 lat. Zawodniczki nie mają instynktu mordercy, co w koszykówce można określić jako taką postawę, że jak ma się 10 pkt. przewagi, to trzeba dążyć do jej powiększenia do 20 pkt., a jak ma się 20 pkt. więcej od przeciwniczek – próbować powiększyć do 30 pkt. Jakby wygrały takie 2-3 mecze w lidze, to wówczas następny zespół nie przygotowuje się „pod nas”, tylko myśli o spotkaniu za tydzień, wychodząc z założenia, że z Wisłą nie ma szans. Przez ostatnie lata wystarczyło około 10 pkt. przewagi. Charakter drużyny buduje się w meczach z najsilniejszymi przeciwnikami, ale w jeszcze większym stopniu – z tymi słabszymi, bo wówczas trzeba wykazać jeszcze większą koncentrację i mobilizację, żeby udowodnić rywalom: „dzisiaj wychodzimy na parkiet i wygrywamy bezdyskusyjnie różnicą 30 pkt.”.
Czy ma Pan już pomysł na pokonanie Artego Bydgoszcz w rywalizacji półfinałowej play off Ford Germaz Ekstraklasy?
Tak, pomysł ten udało nam się już zrealizować w wygranym meczu półfinałowym Pucharu Polski, teraz do tego planu trzeba tylko nanieść kilka korekt. Jesteśmy jak najbardziej zdeterminowani, żeby wyjść zwycięsko z tej konfrontacji.
Tina Charles jest w tej chwili w USA, ma wrócić w najbliższych dniach. Czy uważa Pan, że będzie optymalnie przygotowana po ponad tygodniowej przerwie w treningach?
Mam nadzieję, że tak. Tina jest profesjonalną koszykarką, Na pewno w USA znalazła czas, aby potrenować indywidualnie i zadbać o swoją formę.
Co dała Panu współpraca z Jose Hernandezem?
Bardzo dużo. To trener, który coś w koszykówce osiągnął. Bardzo cenię sobie te trzy lata wspólnej pracy z Jose Hernandezem. Kontynuuję jego pomysły, nie robię rewolucji, a staram się tylko, wspólnie z Jordi Aragonesem, coś poprawić, ulepszyć, wysłuchać sugestii zawodniczek – tak, aby skutecznie walczyć o mistrzostwo Polski.
Można powiedzieć, iż jest Pan w niewdzięcznej roli, gdyż władze klubu nakreśliły taki scenariusz, że jest Pan pierwszym trenerem tylko do końca sezonu, a później ma pojawić się inny szkoleniowiec. Czy wówczas będzie chciał Pan rozpocząć pracę na własny rachunek, przyjmując ofertę z innego klubu, czy też pozostanie w sztabie szkoleniowym Wisły Can-Pack?
Nie wiem, co będzie w przyszłym sezonie. Władze klubu rozmawiały ze mną uczciwie, przekazując mi informację, iż poszukują innego trenera. Tak wielki klub, jak Wisła Kraków, powinien mieć pierwszego trenera z dużym doświadczeniem. Sprawa jest dla mnie jasna: mamy walczyć o triumf w ekstraklasie, a co będzie dalej – nad tym na razie się nie zastanawiam. Dla mnie najważniejszy jest trening, który będzie jutro rano, potem popołudniowy, itd.
Czy ma Pan podstawowe zasady jako szkoleniowiec, jakieś motto?
Dla mnie koszykówka zaczyna się i kończy na obronie.
Grał Pan przez wiele lat w ekstraklasie - w barwach Bobrów Bytom, Czarnych Słupsk, MKS Pruszków, Unii Tarnów oraz Wisły/Unii. Jak ocenia Pan swoją karierę? Czy jako zawodnik myślał Pan już o tym, że będzie trenerem?
Miałem to szczęście i nieszczęście zarazem, że grałem w bardzo silnych drużynach – miałem od kogo się uczyć, ale też nie dostawałem dużo szans na występy. Tak było głównie w Bytomiu, gdzie co sezon grało wielu świetnych koszykarzy. Grając w Bobrach, nie zastanawiałem się nad swoją przyszłością w roli trenera. Dopiero u schyłku kariery bardziej skłaniałem się ku takiemu rozwiązaniu. Widziałem, co dzieje się z polską koszykówką, głośno o tym mówiłem. Formuła open była dla mnie nieporozumieniem. Na pięciu Amerykanów, którzy przyjeżdżali do polskich klubów, może jeden prezentował odpowiedni poziom. Inaczej było w latach 90-tych, kiedy obowiązywał limit dwóch obcokrajowców. Można było wówczas od kogo się uczyć. Treningi z Antoinem Joubertem, Jeffreyem Sternem, Joe Daughirtym, Ainarsem Bagatskisem, Jonathanem Nicolasem, dały mi bardzo wiele. Również w innych zespołach grali świetni obcokrajowcy – Tyrice Walker, Keith Williams, Daryl Thomas. To byli zawodnicy, którzy byli wzorem dla młodzieży, przyciągali publiczność na trybuny. Dzisiaj tego brakuje. Kluby wolą ściągać ukształtowanych zawodników, głównie obcokrajowców, których poziom często pozostawia wiele do życzenia. Natomiast młodzi zawodnicy często nie dostają swojej szansy.
Największy sukces w karierze zawodniczej?
Zdobyłem kilka medali w rozgrywkach ekstraklasy – srebrny i brązowe. Zdaję sobie jednak sprawę, że mój udział w tych wynikach nie był zbyt duży. Nie grałem w reprezentacji na szczeblu krajowym, jedynie występowałem w reprezentacjach makroregionu w różnych kategoriach wiekowych.
Czy ma Pan niedosyt, jeśli chodzi o osiągnięcia na koszykarskim parkiecie?
Nie należę do ludzi, którzy patrzą wstecz, rozdrapują rany - myślę o tym, co będzie. Cieszę się, że mogłem grać w koszykówce w okresie, kiedy na parkietach dominowali Polacy, jeszcze nie było formuły open, grało po dwóch obcokrajowców. Wtedy tworzyliśmy na parkiecie prawdziwy zespół, świetnie znaliśmy się, a każdy obcokrajowiec, który pojawiał się w drużynie, musiał dostosować się do nas, a nie odwrotnie, jak niestety jest dzisiaj. Trudno jest mówić po fakcie, czy coś mogło pójść lepiej albo gorzej. Ogólnie więc jestem zadowolony ze swojej kariery.
Jak wspomina Pan grę w barwach Wisły/Unii?
Ciężko tu mówić o jakichś wspomnieniach, gdyż tuż przed sezonem zerwałem więzadła krzyżowe. Wróciłem i po trzech meczach zerwałem drugie więzadła. Operacje były rewelacyjnie zrobione, więc byłem gotowy wrócić. Ważniejsi byli jednak obcokrajowcy i ciężko było wygrać tą rywalizację. Jeśli chodzi natomiast o atmosferę w drużynie, było bardzo pozytywnie, podobnie jak na meczach, gdzie nieraz w hali przy ul. Reymonta dopingował nas nadkomplet publiczności.
Dziękuję Panu za rozmowę.
Dziękuję również.
Rozmawiał PAWEŁ
http://www.wislalive.pl