Pięknie było zobaczyć wreszcie zwycięski finał sezonu i co z tego, że to tak zwany finał pocieszenia. Dla nas i dla Ślęzy miejsca 3-4 to i tak wygrany sezon, bo przed sezonem raczej poza finalistami widziano w gronie medalistów Wisłę i Artego. Nie zmienia to jednak faktu, że konfrontacja z wrocławiankami to nie była gra na pół gwizdka. Ten medal dla obu zespołów miał dużą wagę.
Warto podkreślić, że z Wrocławia przyjechała około 10-osobowa ekipa w barwach klubowych i flagami i prowadziła kulturalny w miarę możliwości doping. Wprawdzie nie byli przez nas słyszalni, ale jak widać można. Także ta zabawna, bo złota flaga z tytułem "Mistrz Polski 2017"wydaje mi się fajnym elementem oprawy i przypomina zasłużony moment największej dumy z najnowszej historii klubu. U nas wreszcie udało się zrobić kocioł, momentami hala tętniła swoim życiem jak za dawnych czasów. Także ludzi przyszło nieco więcej, choć obecne możliwości widowni w kurniku (Hali Gier) właściwie przekreślają szanse na solidną frekwencję.
Mecz ułożył się dla nas idealnie, Ślęza nie prowadziła ani razu przez całe spotkanie, a że gdyniankom siedział rzut, a w obronie aktywna strefa i bardzo mocna deska zrobiły swoje, szybciutko udało się odjechać na ponad 10 punktów i stopniowo powiększać przewagę. Tyle, że wszystko wychodziło jednym, a nic drugim - rzadko kiedy Ślęza rzuca w połowie 20 punktów. Nie było to nasze zmartwienie, chociaż do fiesty wciąż było daleko. Trzecia kwarta była niezwykle ważne, może wręcz kluczowa, bo pomimo fatalnej gry, niespotykanej nieskuteczności (6 minut bez punktu, udało się szczęśliwie ocalić 11-punktową przewagę). Sądzę, że w tym momencie wrocławianki przegrały ten mecz. Bo w IV kwarcie planowo bardzo mocno i do tego na pograniczu faulu siadły na gospodyniach, a pomimo to gdynianki w pocie czoła broniła resztki swojej przewagi wypracowanej wcześniej. Wahnięcia między 7 a 11 punktów dawały komfort gdyniankom, chociaż wiadomo, że dwie akcje trzypunktowe pozbawiłyby nas raczej medalu. Jednak te kilka punkcików i postawa niezrównanej Balintovej wystarczyły do tego, by wyszarpać wygraną i zachować ostatecznie 3-5 punktów z przeszło 20-puntkowej przewagi. Kilka błędów przy wyprowadzaniu piłki (Colson jest dla Ani Makurat za szybka) i zrobiło się nerwowo, bo wynik oscylował wokół +5 dla gdynianek. Gdy w ekwilibrystyczny sposób Kastanek rzuciła trójkę na kilkanaście sekund przed końcem, zrobiło się tylko +3. Ale znowu Balintova dała się sfaulować i trafiła oba wolne. A potem była wielka radość. Bo ile można czekać? Rozpoczynaliśmy tę dekadę od medalu i na medalu kończymy. Po drodze było źle, był spadek z ligi, ale nieskonsumowany.
Sam mecz to typowe spotkanie o stawkę - nie ma tu miejsca na efektowną grę, zagrania pod publiczkę, zabawę z piłką. Było dużo walki wręcz, bok w bok, ramię w ramię. Gdynianki ustały ten mecz fizycznie, zdominowały deskę. A porem już tylko zasłużona wielka radość.